Money, money, money…

Pieniądze podobno szczęścia nie dają, ale bez nich też licho. Z jednej strony jest więc sympatyczną informacja, że średnie wynagrodzenie w sferze przedsiębiorstw utrzymuje ponad 7-procentowe tempo wzrostu rok do roku. W styczniu wyniosło prawie 4,6 tysiąca złotych polskich brutto. Z drugiej – większość Polaków o takiej płacy może pomarzyć – średnia dotyczy tzw. sfery przedsiębiorstw, a więc firm zatrudniających ponad 9 osób i liczona jest wraz z kadrą zarządzającą.

Oznacza to ni mniej, ni więcej, że na przykład budżetówka do takiej średniej nie wchodzi. Wprawdzie nauczyciele z utęsknieniem czekają na kwiecień, w którym to miesiącu mają dostać ok. 5 proc. podwyżki, ale – jak wiemy – jedna, a nawet stado jaskółek wiosny nie czyni. Tym bardziej że mamy już marzec, a za oknem minus dwadzieścia. Swoją drogą dziwi trochę przykręcanie kurka (a raczej nieodkręcanie) budżetówce, przy jednoczesnej hojności dla (każdej) władzy, która dostaje sute premie. Jest to zapewne zgodne z prawem, ale czy sprawiedliwe?

W II RP, której chlubną rocznicę powstania święcimy wszak w tym roku, obowiązywała w całej sferze budżetowej, od prezydenta począwszy na pedelu (woźnym) w szkole skończywszy, tzw. choinka – płace urzędników państwowych były ze sobą precyzyjnie powiązane, choć oczywiście różnej wysokości bazowej. Niemniej podwyżka dla prezydenta czy ministra skutkowała proporcjonalnymi zmianami w całym systemie. Ba, praca w służbie Rzeczypospolitej – a służył jej tak minister, jak nauczyciel, listonosz czy kolejarz – była nie tylko powodem do dumy, ale także gwarancją niezłych zarobków.

I dzisiaj podobne rozwiązania funkcjonują w krajach Europy Zachodniej, nawet w sektorze prywatnym, choć zwykle są one umowne, a nie kodyfikowane. Określają one, że przykładowo premia czy podwyżka dla zarządu wiąże się z premiami czy podwyżkami dla załogi. Niestety, przez lata np. w wielu spółkach Skarbu Państwa było odwrotnie – często kilkukrotnie wzrastało uposażenie prezesów, a stały w miejscu płace pracowników. Smaczku dodaje fakt, że co rusz z ust prominentnych przedstawicieli władzy słyszymy, że nie starcza im do pierwszego.

Nie tak dawno dzisiejsza komisarz unijna, była minister w rządzie PO-PSL Elżbieta Bieńkowska, raczyła skonstatować, że tylko idioci pracują za 6 tysięcy złotych miesięcznie. Kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że była wiceprzewodnicząca PO i zarazem prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zapłaciła, oczywiście z publicznych pieniędzy, za telefon komórkowy tylko za miesiąc lipiec ubiegłego roku rachunek w wysokości… 48 981 złotych polskich (!!!) A obecnie nie dość, że miliony poszły na rządowe premie, to jeszcze wicepremier Gowin rzucił, że za czasów sprawowania przez niego urzędu ministra w rządzie PO-PSL czasami nie starczało mu do pierwszego. A warto przypomnieć, że jego zarobki wówczas sytuowały go w kręgu 2,3 procent Polaków zarabiających ponad 13 tysięcy brutto miesięcznie. Jak do pierwszego ma więc przeżyć pozostałe 97,7 procent Polaków?

No cóż, Jarosław Gowin przynajmniej za swoje nieopaczne słowa przeprosił, choć tak naprawdę trudno się dziwić – każde pieniądze podobno da się wydać. Na koniec – wypada ufać, że premier Mateusz Morawiecki dotrzyma słów wypowiedzianych na początku kadencji, że czas skończyć z konkurowaniem dumpingowymi kosztami pracy. W ten sposób nie zbudujemy bowiem rzeczywiście innowacyjnej i nowoczesnej gospodarki. Wszystko fajnie, tylko jak się ma to do lawinowego wzrostu liczby najczęściej nisko opłacanych pracowników zza wschodniej granicy? A w 2017 pracowało już u nas ponad 1,8 miliona.

No cóż, w konsekwencji – jak śpiewała Liza Minnelli w „Kabarecie” 46 lat temu – pieniądz rządzi światem.

Jacek Rybicki

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej