Budżet dobrej zmiany

4472 zł wyniosło przeciętne wynagrodzenie we wrześniu br. i było wyższe od ubiegłorocznego o 6 procent. Niestety, dotyczy to tzw. sfery przedsiębiorstw, w której nie uwzględnia się na przykład firm małych (do 9 osób) czy osób samozatrudnionych, a także budżetówki. A tam wynagrodzenia są z reguły sporo niższe. Przy znakomitych wynikach budżetu warto, by „dobra zmiana” objęła także te branże, na które bezpośredni wpływ ma państwo czy samorządy. A wpływy do budżetu rzeczywiście są imponujące. Ostatnio minister Morawiecki po raz kolejny pochwalił się, że wpływy z VAT-u w skali roku znacząco przekroczą zakładany poziom 143 mld zł. I tylko należy zapytać, dlaczego nie zrobiono tego wcześniej? Czy było to zaniedbanie, głupota, niewiedza czy może coś innego? Bo przecież trudno sobie wyobrazić władzę, która nie chciałaby mieć w budżecie więcej pieniędzy! Jeżeli dodamy do tego, że VAT-owska karuzela oznaczała wyłudzenia na szkodę Skarbu Państwa idące w dziesiątki i setki milionów złotych, a zgłaszający swoje uwagi urzędnicy byli odsyłani z kwitkiem, to może rzeczywiście warto powołać sejmową komisję śledczą, która przeanalizuje zarówno uchwalane w tym zakresie w poprzedniej kadencji przepisy i regulacje, ale też zależności, powiązania, śledztwa etc. Niezależnie od wyników pracy takiej komisji po raz kolejny potwierdza się, że ówczesne „teoretyczne” państwo potrafiło być silne jedynie wobec zwykłych obywateli, a okazywało się bezradne wobec rekinów i możnych. Nie przeszkadza to przez ostatnie dwa lata totalnej opozycji wieszczyć kolejnych katastrof budżetowych.

Wieszczył tak rok temu m.in. pan poseł Ryszard Petru, co ostatnio humorystycznie skomentował Janusz Śniadek, mówiąc, że teraz Ryszard Petru powinien zjeść swój dyplom z ekonomii. Zapewne p. Ryszard dyplomu nie skonsumuje, tym bardziej że obecnie zajmuje się nową inicjatywą propagującą robienie zakupów w niedzielę. Opatruje to oczywiście kolejną apokaliptyczną wizją Polski, w której w niedziele sklepy są zamknięte. Wówczas, jego zdaniem, na bruku znajdzie się 100 tysięcy pracowników handlu, obroty spadną, a wraz z nimi podatki i w ogóle świat się zawali. Jeżeli potraktować tę prognozę podobnie jak rok temu załamywanie rąk nad projektem budżetu, to możemy być spokojni – będzie na pewno odwrotnie. Ale całkiem na poważnie – trudno zrozumieć taką argumentację. Bo przecież ludzie nie zaczną jeść (i pić) o jedną siódmą mniej niż dotychczas. Nie będą też kupowali o jedną siódmą mniej butów czy ubrań. Po prostu zrobią te zakupy w innym dniu tygodnia. W tym kontekście trudno też zrozumieć (i zaakceptować) propozycję rządową. Przecież dwie niedziele wolne w każdym miesiącu to wprowadzenie niepotrzebnego bałaganu i chaosu – dla potencjalnych klientów, ale także dla przedsiębiorców.

Niestety, przedstawiciele rządu i większości parlamentarnej zachowują się w tym przypadku, jakby chcieli zjeść ciastko (kupione w niedzielę) i mieć ciastko. Może zresztą wolne niedziele zachęciłyby do podejmowania pracy w hipermarketach, bo obecnie coraz częściej trudno porozumieć się z kasjerką (lub kasjerem) w języku polskim. Trudno się dziwić, jeżeli wynagrodzenie nowych pracowników (a nowym się jest przez lata) wynosi w hipermarketach od 2 do 2,6 tysiąca zł. Brutto. I pracując w niedzielę.

A co poza tym? Właściwie nic. Totalna opozycja zmieniła się w październiku w totalną propozycję. Trójmiasto, według redaktora Latkowskiego zeznającego przed komisją śledczą, to „mała Sycylia”, w której obowiązuje zasada omerty, a listopad powitał nas deszczem, podobnie jak wrzesień, sierpień, lipiec, czerwiec itd. I tylko pierwszego listopada, jak co roku, przypominają się słowa księdza Jana Twardowskiego: „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą / zostaną po nich buty i telefon głuchy…”.

Jacek Rybicki

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej