Strzebielinek we wspomnieniach

Ks. Jan Wszołek,  ówczesny  proboszcz parafii pod wezwaniem św. Józefa Robotnika w Gniewinie

„Pożyczyłem im monstrancję”

Miałem zwyczaj słuchania wiadomości radiowych o 6.00 rano, więc pamiętam doskonale, jak generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Powtórzyłem tę smutną informację w ogłoszeniach parafialnych i wszyscy płakaliśmy. Wtedy już od dłuższego czasu odprawiałem mszę świętą dla skazanych w Strzebielinku, więc i w niedzielę 13 grudnia – jak zwykle – pojechałem tam przed godziną 16.00, jednak dowiedziałem się, że więźniowie są wywożeni do Wejherowa, a przywożeni są ludzie „Solidarności”. Mszy świętej już nie było.

Pojawiło się pytanie – kto będzie odprawiał mszę św. w Strzebielinku? Władze obozu zdecydowały, że w najbliższej przyszłości będzie za to odpowiedzialny ksiądz z Gdańska. Wiem, że robił to w każdą niedzielę.

Do Strzebielinka zawsze jeździłem z ogromną radością, czułem się tam potrzebny jako ksiądz. Nie mogłem pominąć ośrodka, gdy święciłem pokarm w Wielką Sobotę, a w Boże Ciało pożyczyłem im monstrancję (pamiętam, że działo się to w wielkim pośpiechu), gdyż odbyła się tam procesja do czterech ołtarzy. Osadzeni byli bardzo wdzięczni za wszystko.

Darłówek, 6 maja 2014 roku

Zebrała i opr. Daria Radecka-Marzec

Abp Edmund Piszcz, wówczas profesor w seminarium duchownym i biskup

„Niech pan pilnuje tej walizki!”

Stan wojenny zastał mnie w Pelplinie, gdzie byłem wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym. Początkowo nikt z nas nie wiedział, co to jest stan wojenny, na czym polega internowanie, no i oczywiście – gdzie jest Strzebielinek. Wiedzieliśmy tylko, że to niedaleko Wejherowa, ale w tamtej okolicy znajdują się trzy miejscowości o podobnej nazwie (Strzebielinek, Strzebielinko, Strzebielino Morskie). Jednak już wkrótce mieliśmy pełne listy internowanych wraz z adresami ich rodzin, sporządzone oczywiście przez samych osadzonych.

Jednym z problemów, z którymi borykali się internowani, był brak podstawowych artykułów spożywczych i higienicznych. W początkowym okresie internowanym brakowało niemal wszystkiego – od mydła i papieru toaletowego począwszy, na żywności kończąc, więc kiedy do diecezji zaczęły przychodzić transporty z darami z Europy Zachodniej,  można było dostarczać również do obozu najpotrzebniejsze rzeczy, zawożąc i wysyłając tam paczki.

Pamiętam też, że przed Wielkanocą 1982 roku strzebielinkowcy napisali do biskupa Mariana Przykuckiego list z prośbą o rekolekcje. Zostałem wyznaczony do ich przeprowadzenia i udałem się do Strzebielinka. Moja wizyta rozpoczęła się od rozmowy z władzami obozu, ostrzeżono mnie, żebym niczego stamtąd nie wynosił. Duże wrażenie zrobiły na mnie wystrój kaplicy i przygotowany ołtarz. Internowanych podzielono na trzy grupy, pilnując, by nie dochodziło do spotkań między nimi. Wyglądało to niemal zabawnie, gdy pojawiał się strażnik, który salutując pytał: – Czy doprowadzić II grupę do rekolekcji?

Oczywiście wszyscy wykorzystywali okazje do przekazania wiadomości rodzinom. W czasie spowiedzi (a było trzech spowiedników) odbieraliśmy listy i chowaliśmy je za pazuchą. Klatka piersiowa urosła mi wtedy znacząco. Zastanawiałem się, jak wynieść korespondencję i rolki z filmami, które nielegalnie robiono w obozie. Przydatna okazała się walizka z szatami liturgicznymi. Przed wyjściem z obozu mieliśmy jeszcze krótkie formalne spotkanie z władzami ośrodka. Obawialiśmy się wchodzić na nie z nielegalnymi materiałami, tym bardziej, że było ich dość dużo. Wpadliśmy na pomysł, aby listy i rolki z filmami ukryć we wspomnianej walizce. Zanim weszliśmy do gabinetu, jeden z księży postawił walizkę w dyżurce i powiedział zdecydowanym głosem do strażnika: – Niech pan pilnuje tej walizki! W ten sposób weszliśmy bezpiecznie do gabinetu.

Kiedy na początku maja 1982 r. ogłoszono, że zostałem biskupem pomocniczym, zaskoczyły mnie gratulacje ze Strzebielinka. Już 9 maja przyjechałem tam po raz drugi. W tamtym czasie przywieźli internowanych z Potulic. Pojawił się nowy problem, mianowicie ich żony jeszcze o tym nie wiedziały i szykowały się do odwiedzin w potulickim więzieniu. Szybko zebraliśmy wszystkie adresy i przez Pelplin wysyłaliśmy im wiadomości o aktualnym miejscu pobytu mężów. Dzięki temu nie przyjeżdżały na próżno do Potulic.

Odwiedziłem też internowanych, których leczono w wejherowskim w szpitalu. Zauważyłem, że personel był do nich pozytywnie nastawiony, rodzinom łatwiej było kontaktować się z tymi, którzy znajdowali się w szpitalu, ogólnie rzecz biorąc – internowani pacjenci znajdowali się w lepszej sytuacji.

Kapelanem obozu był ksiądz Błoński. Uważam, że był to ksiądz, który wychodził poza schematy, nie był zwyczajnym kapelanem tamtych czasów. Bardzo wspierał internowanych, a na  namowy SB do emigracji zdecydowanym głosem odpowiadał: – nie wyjeżdżajcie!

Zauważyłem, że młodzi, a było ich tam kilku poniżej dwudziestego roku życia, byli w gorszej kondycji, jakby przytłoczeni tą sytuacją. Starsi bardziej okrzepli, byli pewni, że zwycięstwo jest po ich stronie. Podziwiałem ich za odwagę. Nie obawiali się na przykład – zasłonić „judasza” w drzwiach celi, gdy u nich byłem, nawet w obozie demonstrowali swoje poglądy. Udowodnili, że Polska nie była dla nich pustym słowem.

Kuźnica, 22 kwietnia 2014 roku

Zebrała i opr. Daria Radecka-Marzec

Danuta Miściur, stomatolog

„Byli twardzi”

Pamiętam, że internowani przyjeżdżali do gabinetu dwa razy w tygodniu – we wtorki i w czwartki. Początkowo był to gabinet w hotelu robotniczym w Nadolu, później w przychodni w Gniewinie. Całość robiła wrażenie: dwóch – trzech internowanych w asyście pięciu uzbrojonych strażników. W czasie pierwszej wizyty strażnik próbował pozostać w gabinecie, ale wyprosiłam go stanowczym pytaniem: – Pana zęby bolą? Jeśli, nie – będzie pan czekał w poczekalni! Wrażliwość strażników miała okazję zaprezentować się w pełnej krasie, gdy pewnego razu przyszła do gabinetu matka z dzieckiem, które bolał ząb. Panowie oddalili się pośpiesznie, gdyż ewentualny płacz dziecka na fotelu dentystycznym był dla nich nie do zniesienia…

Pacjenci trafiali się różni, jedni z bólem, inni do leczenia, a jeszcze inni po prostu potrzebowali wyjścia poza mur. Większość miała wiadomości dla rodzin. „Flancowałyśmy” je z siostrą po Oliwie, Redłowie i okolicy. Rodziny cieszyły się, matki pytały, jak wyglądają synowie.   Internowani potrzebowali czosnku, ciepłych skarpet i … gumowych obcasów. Dwie pierwsze rzeczy dlatego, że w obozie było bardzo zimno i z tego powodu często zapadali na zdrowiu. Kiedyś poczęstowałam ich nowalijkami, spotkało się to ze zdecydowanym komentarzem strażnika – Oni tam maja co żreć!. Swoistym paradoksem było to, że ciepłe skarpety zdobywałyśmy z drugiej strony barykady – od marynarzy i żołnierzy (były świetnej jakości), robiłyśmy je też same z owczej wełny, co  spotkało się z ciekawym komentarzem pewnej znajomej: – robisz skarpety tym przestępcom?! A na co gumowe obcasy? Wiadomo – do wyrobu stempli i pieczątek!

Muszę powiedzieć, że internowani nie użalali się nad sobą, potrafili żartować z sytuacji, z siebie. Nie poddawali się. Byli twardzi…

Gdynia, 25 kwietnia 2014 roku

Zebrała i opr. Daria Radecka-Marzec

Z drugiej strony

Pseudonim Laufer,  strażnik więzienny

„Przyjmowałem tych ludzi”

Pamiętam doskonale, że 13 grudnia miałem nocną służbę na bramie. Nie byliśmy w ogóle przygotowani do tego, co ma się wydarzyć. Nikt nam niczego wcześniej nie mówił. Około godziny 23.00 (12 grudnia 1981r.) przyjechał – nie znany mi wcześniej – oficer SB, kpt. Maciuk. Wylegitymował się i zażądał, aby wpuścić go do gabinetu komendanta, majora Kaczmarka. Byłem zaskoczony, zadzwoniłem do komendanta z pytaniem, co robić. Ten wydawał się być równie zdziwiony jak ja. Polecił wpuścić go do swojego gabinetu.

Pojawiały się pierwsze samochody. Przyjmowałem tych ludzi w tę noc. Skazanych do samochodów, internowanych do cel. Masa ludzi. Panika. Przywozili internowanych i wywozili więźniów (do aresztu w Wejherowie i Gdańsku), aby opróżnić cele dla nowych przybyszy. Nikt nam nie powiedział, co to znaczy „internowany”, jak się do tych osób odnosić.  Nad ranem zaczęli przywozić kobiety. Bały się. Nie mieliśmy funkcjonariuszek, które mogłyby się nimi zająć (np. zrewidować), musieliśmy wezwać je z Zakładu Karnego w Wejherowie.

Dopiero rano – z telewizji – dowiedziałem się, że generał ogłosił stan wojenny. Zostaliśmy skoszarowani. Przez najbliższe trzy miesiące nie opuszczaliśmy ośrodka, mimo że mieszkaliśmy tuż za murem.

14 grudnia przyjechał pluton ZOMO, którego zadaniem było pilnowanie obiektu. To tylko wzmogło panikę i lęk. Zastrzegliśmy sobie, że ZOMO działał  na zewnątrz, a my w pawilonach. Byliśmy tam gospodarzami.

Nie wiedzieliśmy, jak traktować internowanych, przecież nie byli skazani. Mieliśmy świadomość, że to ludzie bez wyroków. Już na początku mieli prawo do spacerów, chociaż było wtedy bardzo zimno. Po miesiącu zaczęli walczyć o otwarcie cel. Maciuk się nie zgadzał. Wszyscy podeszli pod wewnętrzną bramę i zagrozili, że nie zejdą, dopóki nie dostaną gwarancji, że cele będą otwarte. Wyszło ZOMO, gotowe do konfrontacji. Pamiętam, że sytuację opanował wtedy Jacek Kuroń. Było widać, że on ma doświadczenie w życiu więziennym. Internowani postawili na swoim. Cele zostały otwarte, mogli się swobodnie przemieszczać, początkowo w obrębie pawilonu, a wkrótce kraty między pawilonami też otwarto.

Z czasem robiło się coraz swobodniej. Odwiedzali ich księża, biskupi, otrzymywali paczki. Międzynarodowy Czerwony Krzyż jeszcze zimą przysłał koce. Pamiętam, że mieli taki zwyczaj, że wieczorem tłukli metalowymi miskami w kraty okienne. Huk był niesamowity, ale nikt im w tym nie przeszkadzał. Trzeba jednak pamiętać, że w tej codzienności obozowej aktywny był oficer SB, którego praca polegała na tym, że wytrwale wzywał ludzi, rozmawiał z nimi i namawiał do podpisania „lojalki”.

Później zaczęli ich wypuszczać. Nie wiem z jakiego powodu, ale stoczniowców trzymali chyba najdłużej. W grudniu 1982 roku wypuścili wszystkich. I tu pojawia się pewien paradoks: na miejsce internowanych nie wrócili więźniowie, więc dla nas – strażników – to była życiowa klęska: wkrótce zwolniono nas z pracy.

Strzebielinek, 27 czerwca 2014 roku

Zebrała i opr. Daria Radecka-Marzec

Zbigniew Gach

„Klawisz”, co nie bębnił

W przeddzień Wigilii 1981 roku, porucznik więziennictwa Bolesław Rutyński, jako jedyny z wejherowskiego zakładu karnego nie zgodził się na pobranie tzw. wyposażenia specjalnego, by ewentualnie pacyfikować obóz internowanych w Strzebielinku.

Konsekwencje:

Odmowa wykonania rozkazu w takiej sytuacji i w warunkach stanu wojennego w pełni uzasadnia konieczność wymierzenia najsurowszej kary dyscyplinarnej. Por. B. Rutyński swoim zachowaniem doprowadził do osłabienia zdolności bojowej grupy interwencyjnej. Jako oficer Służby Więziennej musiał mieć pełną świadomość tego, iż demonstrując negatywny stosunek do zadań naszej służby w tak trudnej dla niej sytuacji, daje negatywny przykład innym funkcjonariuszom. /…/ Jego dotychczas lekceważący stosunek do obowiązków służbowych, znalazł swój wyraz w wyżej opisanym wydarzeniu.

Tacy funkcjonariusze nie mogą pozostawać w naszych szeregach. Muszą być z nich eliminowani w sposób stanowczy, dla dobra Służby Więziennej.

/Podpisał/ Dyrektor Okręgowego Zarządu Zakładów Karnych w Bydgoszczy płk Stefan Mikołajczyk.

Trzy wyjaśnienia

1. W ówczesnym żargonie służbowym „wyposażenie specjalne” oznaczało: mundur szturmowy, kask z przyłbicą, przezroczystą plastikowa tarczę i gumową pałkę odpowiedniej grubości. Zakładano, że „wyposażone” w taki sposób grono strażników więziennych, przeobrazi się w karną grupę uderzeniową. Inna sprawa, że w Strzebielinku mieli zaatakować tylko bezbronnych więźniów politycznych, głównie inteligentów.

2. Bolesław Rutyński podpadł swoim przełożonym już jesienią 1980 roku, gdy próbował rozeznać możliwości założenia w pomorskim więziennictwie związków zawodowych.

3. Rzekomo lekceważący i nonszalancki stosunek do obowiązków służbowych polegał w wypadku porucznika Rutyńskiego na krytyce funkcjonowania więzień jako zakładów pracy. Wyższe władze więziennictwa oficjalnie twierdziły, że przymusowa praca osadzonych umożliwia wspomaganie ich biednych rodzin albo np. spłacanie alimentów. Równocześnie jednak domagano się, aby każdy zakład karny zasilał budżet państwa według branych z sufitu i ciągle zawyżanych planów.

Droga do kryminału

Bolesław Rutyński wychował się w Sopocie, przy samotnej matce. Wkrótce po ukończeniu w 1975 roku studiów prawniczych, został zatrudniony w wejherowskim zakładzie karnym. Pracę tę przyjął bez dyskusji, ponieważ na trzecim roku studiów podpisał z więziennictwem umowę stypendialną.

Po roku awansował na stanowisko szefa oddziału ewidencji i zatrudnienia. Oznaczało to między innymi, codzienne dysponowanie setkami więźniów, pod kątem ich zatrudnienia.

Wiosną 1980 r. złożył podanie, by przeniesiono go, w roli wychowawcy, do Oddziału Zewnętrznego w Strzebielinku (17 km na północny zachód od Wejherowa), czyli do ogrodzonego murem sporego obozu, gdzie w okratowanych pawilonach trzymano około 700 mężczyzn przy tzw. dozorze zmniejszonym. Byli to recydywiści o lżejszych wyrokach, w tym wielu „alimenciarzy”. Niemal wszystkich dowożono do pracy przy budowie elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu.

Podanie por. Rutyńskiego przez pół roku leżało bez odpowiedzi. Dopiero jesienią 1980 roku, gdy posłyszano o nim jako „związkowcu”, szybko dano przydział do Strzebielinka. Już wcześniej wyzbył się złudzeń, że w ówczesnym systemie więziennym da się kogokolwiek zresocjalizować. Człowiek osadzony przecież wie, że trafił za kratki, bo postąpił niewłaściwie. I nie trzeba go o tym przekonywać. A w odniesieniu do recydywistów żadna argumentacja nie ma sensu, bo oni traktują kryminał jak ośrodek wczasowy.

Grochem o ścianę

Wychowawca Rutyński widział siebie zatem przede wszystkim w roli powiernika, doradcy, po trosze psychologa. Z urzędu opiniował też wnioski dotyczące tzw. segregacji „rasowej” (grupa „R”, czyli recydywa), albowiem więźniowie, w zależności od swego zachowania, mogli podlegać trzem rygorom: zasadniczemu, obostrzonemu lub surowemu. Każdy status w różny sposób dawał (czy też raczej ograniczał) przywileje w zakresie częstotliwości widzeń, otrzymywania paczek, korespondencji itp. Co ciekawe, za jedną z najdotkliwszych kar więziennych w owym czasie uważano jot-ka-eś-wu, czyli jednorazowe krótkie ścięcie włosów.

Więzień kryminalny w Strzebielinku dokładnie wiedział, na jak długo został osadzony i jakie mu przysługują prawa. Natomiast inaczej wyglądała w pierwszych tygodniach stanu wojennego (po 13 grudnia 1981) sytuacja internowanych, których wywlekano z domów i dowożono do miejsc odosobnienia bez odpowiednich postanowień na piśmie.

Więcej szacunku!

W Strzebielinku opróżniono dla politycznych dwa pawilony, czyli 24 cele po kilkanaście osób. Z chwilą wprowadzenia stanu wojennego, władzę na terenie obozu przejął zakompleksiony gdański esbek. Jak wynikało z jego słów, miał na imię Magister, przedstawiał się bowiem: Magister Maciuk (w rzeczywistości nosił imię Eugeniusz).

Maciuk był złym organizatorem i człowiekiem niezdecydowanym. A ponieważ na początku trafili tam tacy więźniowie jak: Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz, Jan Rulewski, Krzysztof Wyszkowski czy Edmund Zadrożyński, codziennie „kapitan Magister” narzekał na trapiącą go bezsenność. Demonstracje i petycje politycznych traktował jako niedopuszczalne pouczanie (!) wysokiego rangą funkcjonariusza władzy wojennej, czyli siebie.

Ukarać ich!

Rankiem 13 grudnia 1981 roku służbowy autobus objechał Trójmiasto i zwiózł wszystkich strażników na odprawę do zakładu karnego w Wejherowie, gdzie każdy otrzymał do podpisania świstek o zmilitaryzowaniu się. Oznacza to – głosił świstek – że za niewykonanie rozkazu grożą konsekwencje do kary śmierci włącznie!

Gdy 22 grudnia 1981 roku mężczyźni internowani w Strzebielinku przedstawili komendantowi siedmiopunktową listę postulatów (dotyczącą polepszenia ich bytu), kapitan Maciuk uznał to za prowokację i zagrożenie bezpieczeństwa obozu. Dlatego wystąpił z wnioskiem do wyższej instancji, by przykładnie spałować politycznych za pomocą zmilitaryzowanej służby więziennej.

Porucznik Bolesław Rutyński, sprzeciwiając się rozkazowi pobrania wyposażenia specjalnego, powiedział między innymi: „W moim zakresie obowiązków jest wychowywanie, a nie bicie”. Kilka tygodni później płk Stefan Mikołajczyk, wręczając obwinionemu, krnąbrnemu porucznikowi decyzję o wydaleniu ze służby, burknął: „I tak macie szczęście, bo przecież można by was…”.

Para w gwizdek

Ostatecznie nie doszło do rozpędzenia zbuntowanych więźniów, ponieważ… nie było żadnego buntu (istniał jedynie w chorej wyobraźni kpt. Maciuka). Kiedy rozjuszona grupa interwencyjna przyjechała do Strzebielinka, okazało się, że władze już zmiękły. Widocznym znakiem częściowego pójścia na ugodę, było przywiezienie kapelana wojskowego ks. ppłk. Tadeusza Błońskiego, czyli spełnienie postulatu, w którym internowani domagali się stałej opieki duszpasterskiej. Osiem dni później porucznik Rutyński otrzymał od naczelnika więzienia w Wejherowie, mjra Franciszka Kaczmarka, surową naganę, oznaczającą w konsekwencji dwa lata bez awansów i nagród. Karę tę jednak uchylił i zaostrzył wspomniany płk Stefan Mikołajczyk, jako niewspółmierną do popełnionego przewinienia.

– I dobrze się stało – mówi z uśmiechem Bolesław Rutyński, kierownik Działu Podatku Dochodowego w wejherowskim Urzędzie Skarbowym. „Klawisz”, który ślepo nie słucha przełożonych, nie nadaje się do pracy w kryminale. Co prawda, ludowe przysłowie uczy: Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak, jak one, lecz mnie bardziej przekonuje cytat z wiersza Zbigniewa Herberta: Idź wyprostowany wśród tych, co na kolanach

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej