Wystawa malarstwa Andrzeja Jana Piwarskiego w bazylice św. Brygidy

Zarząd Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”, Komisja Międzyzakładowa NSZZ „Solidarność” Gdańskiej Stoczni „Remontowa” im. Józefa Piłsudskiego oraz Parafia pw. św. Brygidy w Gdańsku zapraszają na otwarcie wystawy malarstwa Andrzeja Jana Piwarskiego „Ślady – Nadzieje – Polska 1970–1980–1989

Otwarcie wystawy odbędzie się 13 grudnia 2022 r. o godz. 17.30 w bazylice św. Brygidy w Gdańsku.

Przypominamy rozmowę z Andrzejem Piwarskim przeprowadzoną  w lipcu 2014 roku.

Powrót do Gdańska

O dziele sztuki, które wisi w biurze związku zawodowego, a także organizacji jedynej wystawy towarzyszącej wręczeniu Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie, i o tym, jak polski artysta malował portret beatyfikacyjny niemieckiego związkowca – rozmawiamy z malarzem Andrzejem Janem Piwarskim.

– Jeden z Pana obrazów wisi w siedzibie Organizacji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Gdańskiej Stoczni „Remontowa” im. Józefa Piłsudskiego. Nie jest to chyba częsta sytuacja, gdy dzieło sztuki znajduje się na terenie zakładu pracy. Jaka była jego droga do biura związku zawodowego?

– To dosyć skomplikowana historia. Zacznijmy od początku. Tuż po zakończeniu sierpniowego strajku w 1980 roku miałem koncepcję zorganizowania na terenie stoczni dużej wystawy, której towarzyszyłby happening. Wymyśliłem sobie, że przebiorę tysiąc ludzi w stoczniowe kombinezony i zrobię takie wydarzenie artystyczne. Aby zrealizować mój artystyczny zamysł, musiałem mieć autentyczne przedmioty ze strajku, takie jak ubrania robocze, ulotki, opaski. Pierwszą osobą, którą wówczas poprosiłem o pomoc, był mój kolega, inżynier ze stoczni remontowej. Ofiarował mi on swoje ubranie robocze, w którym strajkował 17 dni. Później zebrałem jeszcze wiele autentycznych strajkowych przedmiotów, jednak wprowadzenie stanu wojennego przekreśliło mój projekt. Ubranie wziąłem ze sobą do Niemiec, gdzie przeleżało na strychu sześć lat. Cały czas miałem je w głowie, ale nie miałem pomysłu kompozycyjnego, jak je wykorzystać. I w pewnym momencie, w roku 1986, pojawiła się koncepcja obrazu „Wzlot”, którego głównym elementem stało się ubranie strajkującego stoczniowca. Obraz ten był wielokrotnie pokazywany na różnych wystawach, między innymi w Niemczech i w Luksemburgu. Jednak moim marzeniem, co wydawać się mogło w tamtych latach fantazją, było, by obraz ten został pokazany w Polsce, dlatego w czasie wystaw, obok tytułu umieściłem dopisek „Nie do sprzedania”.

– Przyszedł jednak rok 1989 i wystawienie Pana obrazów w Polsce stało się możliwe.

– W 1991 roku w archidiecezji warszawskiej została zorganizowana wspólna wystawa moich prac, mojej żony Barbary Ur oraz naszego syna Krzesisława. I właśnie na niej znalazł się obraz „Wzlot”. Na tę wystawę zaprosiłem między innymi właśnie owego kolegę inżyniera, który podarował mi swoje strajkowe ubranie. Przyjechał wówczas do Warszawy i był bardzo wzruszony, gdy pokazałem mu obraz. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powróciliśmy z żoną częściowo do kraju. Przez część roku mieszkaliśmy w Berlinie, ale kilka miesięcy spędzaliśmy w Gdańsku, a przede wszystkim w Tuchomiu, gdzie utworzyliśmy Europejskie Laboratorium Sztuki. Gdzieś koło 2004 roku nasz znajomy inżynier powiedział mi, że pokazał zdjęcia „Wzlotu” związkowcom z „Solidarności” Gdańskiej Stoczni „Remontowa” i że są oni zainteresowani obrazem. Poznałem wówczas przewodniczącego stoczniowej „Solidarności” Mirosława Piórka. Muszę przyznać, że była to dla mnie wielka radość, że to ubranie robotnicze, będące już teraz częścią obrazu, powróci do stoczni, do wolnej Polski. Historia tego obrazu stała się tematem filmu nakręconego przez Telewizję Gdańsk.

– Obraz „Wzlot” to niejedyny Pana obraz poświęcony wydarzeniom z najnowszej historii Polski.

– Pierwsze obrazy poświęcone tematyce historycznej powstawały jeszcze w latach 70., potem był cykl „Ślady-Nadzieje” oraz cykle poświęcone pamięci Grzegorza Przemyka i ks. Jerzego Popiełuszki. W pewnym sensie „Wzlot” jest podsumowaniem mojej wypowiedzi artystycznej dotyczącej spraw Polski.

– W czasie, gdy Danuta Wałęsowa odbierała Pokojową Nagrodę Nobla przyznaną Lechowi Wałęsie, udało się Panu zorganizować wystawę w Oslo.

– Nie była to prosta sprawa. Co prawda nie mieliśmy żadnej konkurencji, bo oprócz naszej wystawy – w tym Barbara Ur i Krzesisław – nie odbyła się żadna impreza towarzysząca przyznaniu nagrody. Ale zanim do niej doszło, musiałem przezwyciężyć trzy podstawowe przeszkody. Uzyskać zgodę Wałęsy, załatwić prestiżowe miejsce na wystawę w Oslo oraz zdobyć pieniądze.

– Czy uzyskanie zgody Lecha Wałęsy było trudne?

– Nie było wówczas możliwości bezpośredniego kontaktu. Dopiero przez ojca kolegi syna, któremu pomogliśmy, gdy został aresztowany za wydawanie podziemnego pisma, udało się nam dotrzeć z pytaniem do Lecha Wałęsy. Pamiętam, że ustaliliśmy, że jak się zgodzi, to on mi przyśle telegram z ustalonym hasłem. Po jakimś czasie dostałem wiadomość, że Wałęsa się zgadza i zacząłem działać.

– Jak udało się Panu znaleźć miejsce na wystawę?

– Pewnego razu zadzwoniłem do księdza Franciszka Blachnickiego, założyciela ruchu Światło-Życie, który od 1982 r. mieszkał w Niemczech i między innymi wspomniałem mu o moich planach związanych z wystawą. A on mówi: No, panie Andrzeju, bardzo fajnie, dziś wieczorem przyjeżdża do mnie dziennikarz z Oslo i jeszcze pewien człowiek, który przemyca Biblię do ZSRS i Polski. Oni panu pomogą. No to ja wsiadam w samochód i jadę do Carlsberga. Spotykam się, mówię, o co chodzi i ten dziennikarz zaraz robi ze mną wywiad, który zamierza opublikować w Norwegii. Wraz z przyjacielem, który pomaga mi w realizacji przedsięwzięcia, przyjeżdżamy do Oslo, gdzie właśnie ukazuje się duży artykuł na temat nagrody dla Lecha Wałęsy i mojej wystawy, co przeciera nam drogę. Udajemy się do Komitetu Noblowskiego, ale jego przewodniczący, przestraszony wizją wystawy poświęconej sprawom politycznym, odmawia zgody na jej ekspozycję w gmachu uniwersytetu, gdzie odbywają się uroczystości wręczenia nagród noblowskich. Idziemy więc do przewodniczącego rady miasta Oslo, który mówi, że chętnie nam udostępni cały parter w ratuszu. Uzyskujemy również patronat związku plastyków norweskich. Brakuje jeszcze pieniędzy, a wystawa ma być za 10 dni. W końcu zwracamy się do naszego przyjaciela z Zarządu Komunalnego Zagłębia Ruhry, który opłaca transport obrazów i naszą podróż do Oslo.

– Chciałabym jeszcze zapytać o obraz, który w jakiś sposób wiąże się z tematyką związków zawodowych, choć nie nam współczesnych, ale przedwojennych, i to niemieckich. Jest Pan autorem oficjalnego wizerunku błogosławionego Nikolausa Grossa, który został wywieszony na placu św. Piotra w Watykanie podczas uroczystości beatyfikacyjnej. Kim był błogosławiony Nikolaus Gross?

– Nikolaus Gross był górnikiem. Swoją drogę zawodową rozpoczął od pracy w kopalni, później się dokształcał i zaczął pracować w katolickich związkach zawodowych jako dziennikarz. Ożenił się, miał siedmioro dzieci. Działał od końca lat 20. ubiegłego wieku, był redaktorem wychodzącej w Kolonii gazety katolickich związków zawodowych. W swoich artykułach przeciwstawiał się faszyzmowi, dlatego dostał zakaz publikacji. Kilka dni po zamachu na Hitlera w lipcu 1944 roku, Gross został aresztowany wraz z opozycyjnymi działaczami. Po przewiezieniu do więzienia gestapo w Berlinie otrzymał wyrok śmierci przez powieszenie na haku rzeźniczym. Z więzienia pisał listy do swojej rodziny, które się zachowały i to one były głównym dowodem jego świętości. Nikolaus Gross został pierwszym błogosławionym z diecezji Essen. Nie ukrywam, że dla malarza namalowanie portretu beatyfikacyjnego to duży zaszczyt. Zadawałem moim zleceniodawcom pytania, jakich użyć atrybutów, symboli. Pamiętajmy, że Nikolaus Gross był beatyfikowany jako męczennik (to jak ks. Jerzy Popiełuszko). Biskup mi odpowiedział, że był to zwykły człowiek, którego można spotkać na ulicy. Moja odpowiedzialność była tym większa, że obraz ten miał być reprodukowany na plakatach, pocztówkach. Z drugiej strony, dla mnie to ważne, że w ten sposób trafił on do ludzi w wielu kopiach.

– Na koniec pytanie bardziej osobiste. Wyprowadziliście się Państwo z Tuchomia, gdzie przez kilkanaście lat wraz z żoną Barbarą, artystką rzeźbiarką, prowadziliście Europejskie Laboratorium Sztuki, gdzie między innymi organizowaliście plenery dla artystów z całego świata. Teraz będziecie dużą część roku spędzać w Gdańsku, czy to jest powrót do lat młodości?

– Tak naprawdę to wszystko przemawiało za przeprowadzką do Warszawy. Tam się urodziłem i stamtąd pochodzi moja rodzina od wielu pokoleń. Jednak nie odpowiada mi atmosfera tam panująca. Gdańsk jest natomiast dla mnie specjalnym miejscem. Kiedyś na akademii w Luksemburgu prowadziliśmy dyskusję, w czasie której nasunęło się mi właśnie porównanie Gdańska z Luksemburgiem. Tam przenika się kultura francuska i niemiecka. W Gdańsku po wojnie zamieszkali ludzie z Warszawy, z Wilna, ze Lwowa, z innych miejsc w Polsce i trochę autochtonów. Ta mieszanka okazała się bardzo płodna, zrodziły się tu różne idee, zarówno artystyczne, jak i społeczne, z „Solidarnością” na czele.

Rozmawiała
Małgorzata Kuźma

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej