30 lat Polska Press. Niemiecki kapitał w polskich mediach

Przez trzydzieści lat na polskim rynku gazet regionalnych królował kapitał niemiecki. Początki sięgają Okrągłego Stołu z 1989 roku i podjętej przez ówczesne władze decyzji o sprywatyzowaniu majątku Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. W kwietniu 1990 r. powołano do tego celu specjalną Komisję Likwidacyjną, której zadaniem było rozbicie komunistycznego monopolu i zbudowanie nowego systemu medialnego. Niestety, pomimo najróżniejszych zabezpieczeń i obostrzeń, powstał kolejny monopol (do 1989 r. większość gazet w Polsce znajdowała się pod polityczną kontrolą PZPR, a ich wydawcą był monopolista, wspomniana RSW), ale już nie polski, w ostatecznym kształcie niemiecki. Taka sytuacja trwała do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za jedną czwartą ceny od niemieckiego właściciela gazet regionalnych (wystawionych do sprzedaży już cztery lata temu). Niewiele wartych, bo bez nieruchomości. Na zlecenie „Kuriera Wnet” i Centrum Monitoringu Wolności Prasy powstał raport z okresu działalności niemieckiego kapitału na rynku mass mediów w Polsce.

Cały raport liczy około 200 stron. Na jego potrzeby opracowano ankietę, przeprowadzono rozmowy z kilkudziesięcioma dziennikarzami, również z grona kierownictwa gazet. Przedstawiono historię przejmowania poszczególnych mediów, przekształcania ich, łączenia, a także likwidowania. Jeśli chodzi o Pomorze, to omówiono dość szczegółowo sytuację w dwóch wybrzeżowych gazetach: „Dzienniku Bałtyckim” i „Wieczorze Wybrzeża”. Fragmenty tego raportu ukazują się od czerwca 2021 r. w „Kurierze Wnet”. Pomorze znajdzie się w numerze lipcowym („Kurier Wnet” nr 85).

Ankiety

Najciekawsze w tym raporcie są ankiety, przeprowadzone anonimowo, w których dziennikarze niezwykle szczerze odpowiadają na pytania, m.in. na temat atmosfery w pracy, nacisków wydawcy na tematykę artykułów i ich treść, nie mówiąc już o traktowaniu pracowników. Niektóre wypowiedzi są szokujące:

Kiedy Niemcy przejęli „Dziennik Bałtycki”, to odnosiłam wrażenie, że żyję w innej epoce. Chcę o tym zapomnieć. To były straszne czasy. Proszę nie wypytuj mnie o nic, bo ja tam doświadczyłam hitlero-stalinowskiego terroru. Strasznie się to na mnie odbiło. Całe szczęście, że udało mi się stamtąd odejść i że znalazłam pracę w innym miejscu.

Przepraszam, ale nie mogę wypełnić ankiety. Znasz moją historię, więc możesz ją opisać, ale ja nie podam żadnych szczegółów na temat wszelkich nieprawidłowości w „Dzienniku Bałtyckim”. Grożono mi, szantażowano, mówiąc, że jeśli będę się wypowiadać na ten temat, to mojej rodzinie może się stać coś złego.

Kierownictwo gazety było ustawione na komercję, co powodowało, że w małych miejscowościach ważniejsze było pozyskanie ogłoszeń z urzędu miasta/gminy niż kontrola władz lokalnych. Stworzono system oceny szefów oddziałów oparty na wyniku finansowym, a nie tylko np. na atrakcyjności oferty i sprzedaży gazet. W oddziałach otrzymanie sprostowania traktowano jako błąd gazety bez względu na treść. W centrali redakcji „DB” nie było przyzwolenia na krytykę lubianych polityków albo dużych firm, które mogły być partnerami handlowymi. Efektem była papka informacyjna – zapowiedzi imprez i koncertów tak, kontrola władzy nie.

Wolność działania była, ale definiowana tak, aby nikomu z żadnej strony się nie narażać. Do tego znaczące wpływy miały sympatie do środowiska PO. Przypomnijmy, że red. naczelnym DB był m.in. Tomasz Arabski, polityk PO

Zbyt wyraźne eksponowanie polskości czy tożsamości regionalnej było wyśmiewane, krytykowane. Wyjaśniano takiemu „naiwniakowi”, że w dobie globalizacji trudno jest skupiać się na „własnym podwórku”, że to zbyt zaściankowe, nienowoczesne, że jesteśmy Europejczykami, więc skupianie się na regionalności jest przestarzałe. Dotyczyło to również kuchni, uprawy kwiatków… Przy tematach dotyczących II wojny światowej poprawnie było nie eksponować okrucieństw dokonywanych przez Niemców. Podobnie było z tematyką solidarnościową.

Często z pluralizmem był problem, ponieważ redakcja miała wyraźnie scharakteryzowaną linię polityczną i światopoglądową, poza którą nie chciała się zbytnio wychylać.

Wywiady

Niezwykle interesujące są wywiady z konkretnymi osobami zamieszczone w raporcie. Z naszego terenu wypowiadali się: Jan Jakubowski, Maciej Wośko, Tadeusz Woźniak. Jednym z wypowiadających się jest też Tomasz Hołdys, prezes dwóch wybrzeżowych gazet: „Dziennika Bałtyckiego” i „Wieczoru Wybrzeża” wydawanych przez Socpresse, a następnie Polskapresse.

Niemcy przyjęli trochę inny kierunek niż Francuzi w kwestii modelu gazety. Francuzi są paskudnymi biurokratami, natomiast jeśli chodzi o redakcję, to oni się mało co mieszali. Podobnie było z Niemcami, tylko że Niemcy zaczęli za bardzo iść w stronę okrajania gazety, zmniejszania zainteresowań gazety – to może się skupcie na rzeczach lokalnych – mówili. Niby to ma sens, ale w gruncie rzeczy to jest zmniejszanie ambicji, robienie gazety bez ambicji. „Dziennik”, „Wieczór” były gazetami, które miały pewną myśl, ciągnęły ludzi troszeczkę do góry. Inaczej mówiąc, wychowywały czytelników. Natomiast niemieckie gazety, to jest moje zdanie, niespecjalnie to robią – mówił Hołdys.

Zniknęły z gazety ważne teksty publicystyczne, reportaże, dziennikarstwo dochodzeniowe. Natomiast coraz częściej odbywały się wśród „zaufanych” narady, analizy treści. Dodatkowym elementem był monitoring treści artykułów zamieszczanych w „Dzienniku” przez niektóre partie polityczne (SLD, PO) w celu wskazania niepożądanych przez te ugrupowania tematów.

Niemcy reprezentowali w tym biznesie w naszej części Europy „kulturę dominacji”, a nie współpracy. Poza tym kwestia wspierania idei „Solidarności” w ramach rodzącej się w Polsce demokracji nie miała dla nich większego znaczenia… Wprawdzie byliśmy nie najgorzej umocowani przez zapisy umowy spółki, ale w sytuacji konfrontacji z silniejszym i zasobniejszym partnerem, który sam chce rządzić, a na dodatek bez naszego dotychczasowego zaplecza politycznego, które w tym czasie poprzegrywało wszystkie ważne wybory, nie mieliśmy szansy, aby wytrwać w tym „małżeństwie” – mówił jeden z redakcyjnych szefów „DB”.

Kuriozalne było powołanie nieformalnej rady programowej przy redakcji „Dziennika” składającej się z wyselekcjonowanych lokalnych VIP-ów według klucza lojalności i zbieżności z interesami biznesowymi oraz opcją polityczną kierownictwa wydawnictwa i jego właścicieli. Jak pisze jeden z respondentów: Ta nieformalna rada spotykała się na organizowanych i finansowanych przez wydawnictwo „zakrapianych” obiadach. Pretekstem spotkań był wybór reklamy miesiąca, roku. Osoby z tej rady wchodziły w skład jury wybierającego „Człowieka Roku DB”.

Kilka razy owe rady odbywały się na ostatnim piętrze budynku redakcji, ale odkryli to dziennikarze, więc przeniesiono je do jednego z trójmiejskich lokali.

Podsumowując, można stwierdzić, że dziennikarze „DB” nie byli w pełni samodzielni. Często dochodziło do ingerencji przełożonych w sprawie doboru tematów. Ci bystrzejsi, a raczej bardziej cwani, sami narzucali sobie autocenzurę. W gazecie nie mogło się ukazać nic, co było niewygodne dla władzy. Przedstawiciele PO byli nadreprezentowani, a o tych związanych z prawicą gazeta milczała.

Maria Giedz

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej