Jest jedna Solidarność

Od wielu lat różnej maści politycy i publicyści nakłaniają do zwijania sztandarów, a czasami nawet zmiany nazwy naszego Związku. Argumenty są różne – dotyczą często liczebności (odpowiedział na to trafnie Krzysztof Dośla w wywiadzie w tym numerze „Magazynu”), sytuacji geopolitycznej, walki wewnątrz „Solidarności”, ale najczęściej obecnej pozycji adwersarzy na scenie politycznej.

Ostatnio w skądinąd szacownym tygodniku „W Sieci” przeczytałem dwa artykuły nawiązujące do „Solidarności” wczoraj i dziś. Nie czas i miejsce na polemikę z głównymi tezami tych tekstów, aczkolwiek jedna rzecz była uderzająca – obaj autorzy po wielokroć wskazywali na tzw. pierwszą „Solidarność”, odróżniając ją od drugiej, a być może trzeciej i czwartej.

Od lat próbuję z tą nieszczęsną terminologią walczyć. Jest bowiem jedna „Solidarność”, choć oczywiście diametralnie inna przed niemal czterema dekadami, jeszcze inna w podziemiach stanu wojennego, w czasie strajków majowych i sierpniowych roku 1988, obrad okrągłostołowych, balcerowiczowskiej reformy, AWS-u i dziś. Inna, bo zawsze odnosząca się do otoczenia, w którym funkcjonuje, bo inny jest rynek pracy, inna Polska, ba, inny świat.

Dlaczego wobec tego jest jedna? Nie tylko dlatego, że jest ciągłością prawną i organizacyjną, że ma niemal ten sam statut i ciągle ten sam sztandar wykonany z inicjatywy śp. ks. Prałata Henryka Jankowskiego jeszcze w czasie sierpniowych strajków jako sztandar Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Gdańsku. Jedna przede wszystkim dlatego, że i wtedy, i teraz działa na rzecz podstawowych praw pracowniczych, obrony godnego życia, godziwego wynagrodzenia i bezpiecznego zatrudnienia milionów polskich pracowników. Ci, którzy – najczęściej w dobrej wierze – traktowali Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” jako instrument walki politycznej czy ideologicznej, być może nie zawsze dostrzegali, że siłą „Solidarności” są zwykli ludzie.

Niestety, i z prawa, i z lewa po 1989 roku znaczna ich część uznała, że Związek w nowych czasach może być jedynie zawadą w realizacji jedynie słusznej drogi. Dzisiaj hucznie w szkołach organizowany jest tzw. Tydzień Konstytucyjny, tymczasem z programów nauczania wyrugowano jakiekolwiek wzmianki o związkach zawodowych – umocowanych wszak w konstytucji, ich roli w demokratycznym państwie, ich znaczenia w budowie rzeczywiście podmiotowego i obywatelskiego społeczeństwa. Ani słowa o tym, dlaczego warto organizować pracowników – z natury rzeczy będących przecież w słabszej pozycji wobec pracodawcy. Z demokracji bowiem najlepiej wybierać to, co wygodne, a wyszydzać to, co dla niektórych kłopotliwe. Jak inaczej ocenić dzisiejsze rozdzieranie szat przez tych wszystkich, którzy milczeli jak zaklęci, gdy gwałcone były w ostatnich latach konstytucyjne zasady dialogu i społecznej gospodarki rynkowej, gdy spychane na margines i wyszydzane w mainstreamowych mediach związki zawodowe na ulicach musiały walczyć o podstawowe prawa?

„Numerowanie” „Solidarności” jest szczególnie niesprawiedliwe wobec tych dziesiątek tysięcy ludzi, którzy są w Związku od samego początku, nie przeszli do biznesu, do polityki, nie wyjechali za granicę, ba, dziś są niekiedy za związkową działalność represjonowani nie gorzej jak za komuny. Wielu z nich, często już na emeryturze, dalej podnosi związkowe zakładowe sztandary, wyświęcone w czasach solidarnościowego karnawału, ocalone później w parafiach czy prywatnych mieszkaniach przed ubecją. I dalej są z tego dumni. Bo dla nich, tak jak dla wielu innych, „Solidarność” jest jedna.

Jacek Rybicki

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej