Strzebielinkowcy: Roman Urbański. „Żadnej współpracy nie będzie”

Nasz cykl rozmów z osobami internowanymi w czasie stanu wojennego w obozie w Strzebielinku

Strzebielinek - Roman Urbanski

Roman Urbański , rocznik 1948, członek NSZZ „Solidarność” w PKP w Zajączkowie Tczewskim, przewodniczący KZ, przewodniczący Komisji Porozumiewawczej na węźle PKP Tczew, delegat na I Walny Zjazd Delegatów, członek Zarządu Regionu, internowany w Strzebielinku od 13 grudnia 1981 r. do 9 grudnia 1982 r.

– Co z okresu internowania w Strzebielinku najbardziej utkwiło Panu w pamięci? 

– Największe wrażenie na mnie, a jak się później dowiedziałem, również na strażnikach, którzy mieszkali w bloku obok, zrobił nasz pierwszy protest zorganizowany w miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego. Uderzaliśmy wówczas w kraty blaszanymi naczyniami. Po wyjściu rozmawiałem z żoną jednego z klawiszy. Wiedziała, że byłem internowany, i przyznała, że gdy strażnicy słyszeli ten hałas, to… wszyscy siedzieli jak na walizkach, nie wiedzieli, co się dzieje. Później, w następne miesięcznice, nie robiło to już dużego wrażenia, ale ten pierwszy protest owszem. W pamięci utkwił mi również moment w listopadzie 1982 r., gdy dowiedziałem się, że Lech Wałęsa napisał list do Wojciecha Jaruzelskiego. Poza tym zdarzały się sytuacje, że ludzie trochę się załamywali.

– Często?

– Nie, ale w mojej celi to się zdarzyło. Złamało człowieka, który miał rodzinę. Odwróciłem się wtedy do ściany. Boli jak płacze kobieta, ale gdy płacze mężczyzna, i to nie z powodu bólu fizycznego, ciężko jest pomóc.

– Pan był w Strzebielinku przez prawie cały rok. 

– Zabrakło trzech dni. Zaczęło się od tego, że zjawili się u mnie milicjanci. Powiedzieli, że w Zajączkowie, gdzie przewodniczyłem Komisji Zakładowej, niby okradziono jakieś wagony. Odpowiedziałem im, że nie mam z tym nic wspólnego. Nikogo nie pobiłem, nie wyzwałem, nie okradłem, więc pozostaje czwarta możliwość, czyli działalność związkowa. W tym momencie jakby ich zamurowało. Ubrałem się, a gdy wyszedłem z podwórka, to zobaczyłem, że na zewnątrz czeka jeszcze dwóch obcych milicjantów. Zawieźli mnie do Karsina i tam odczytali decyzję o internowaniu. Stamtąd pojechaliśmy fiatem 125p do Pruszcza Gdańskiego, gdzie został zorganizowany jakiś punkt zborny. Ze mną było jeszcze kilka osób: Zbigniew Brodowski, Jolanta Szostek, Halina Winiarska i Małgorzata Celejewska. Pojechaliśmy do Strzebielinka. Było trochę nieprzyjemnie, ale jak na miejscu zobaczyłem Andrzeja Gwiazdę, zrobiło mi się cieplej. Zdjęli nam odciski palców i wykonali zdjęcia, ale nie przejąłem się za bardzo, ponieważ wiedziałem, że nie jestem sam. Po załatwieniu spraw formalnych dostałem miskę do jedzenia i zaprowadzono mnie do celi nr 10. Spojrzałem do środka, a tam Jacek Kuroń, Janusz Onyszkiewicz, Jasiu Rulewski, Grzesiu Palka, Seweryn Jaworski, Staszek Wądołowski i inne osoby. Był też z nami Jan Śliwiński, jak się później dowiedziałem, współpracownik SB.

– Przez pomyłkę, czy specjalnie?

– Gdy wszedłem, on już tam był. Ale może to ja trafiłem do tej celi przez przypadek i dlatego, że inne miejsca były już zajęte.

– Zaczęli się panowie organizować, sprawdzać, kto jest skąd? 

– Tak. Przede wszystkim chodziło o to, żeby nasze dane adresowe wyszły na zewnątrz. I one trafiły na Zachód. Dzięki temu moją rodziną zaczęli opiekować się zupełnie obcy ludzie z Francji. Pomagali, wysyłając paczki. Ta znajomość trwa do dzisiaj. A w celi było nas szesnastu. Stwierdziliśmy, że co wieczór ktoś będzie opowiadał o swoim zawodzie. Ja zdążyłem, ale pod koniec grudnia zabrali m.in. Onyszkiewicza, Rulewskiego, Kuronia i Seweryna Jaworskiego. Później doszli natomiast inni, w tym nieżyjący już Zygmunt Noga. A pod koniec marca dowieźli Potulice, więc skład osobowy znowu się zmienił.

– W jaki sposób dane adresowe „wyszły” na zewnątrz?

– Ktoś zrobił większą listę i przekazał ją przy odwiedzinach. Pomagał nam też świętej pamięci kapelan.

– Jak wyglądały w Pana przypadku próby skłonienia do współpracy? 

– W lutym przyjechał człowiek, który miał pod sobą stację Zajączkowo, gdzie pracowałem. Chciał, żebym podpisał deklarację lojalności. Zapytałem więc, czy pozostałe 36 milionów obywateli również musi to podpisać? Nie? To ja też nie podpiszę. Odpowiedział, że jeszcze przyjedzie, więc stwierdziłem, że ja czas mam, ale szkoda jego czasu. Nigdy już nie wrócił. Ale w okolicy świąt wielkanocnych znowu prosili nas na rozmowy. Tym razem było dwóch panów. Odpowiedziałem, żeby „schować te dokumenty, bo żadnej współpracy nie będzie”. Jeszcze w lipcu pojawił się człowiek z SB, ten sam, który przyjechał po mnie do Karsina. Właściwie zanim jeszcze wszedłem do celi, gdzie miałem z nim rozmawiać, zapytałem, czy chodzi o to, żebym podpisał deklarację współpracy? Odpowiedział: „tak”. To „dziękuję, do widzenia”. I poszedłem. Być może to było jedną z przyczyn, że siedziałem prawie rok.

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej